Rybnik

by giera

W czwartek razem z Adamem pojechałem do Rybnika. Pociąg jadący ze Słupska do Zamościa miał spóźnienie, tylko 90 minut, na szczęście w Gliwicach od razu złapaliśmy autobus PKS-u, który zamiast jechać 35 minut, jechał przeszło 80. A musieliśmy się tam obaj, zresztą obok Mariusza i Przemka, i Konrada, i Macieja, pokazać na konkretną godzinę, bo w ramach wieczoru zorganizowanego w cyklu „Pora Poezji”. Nie wiem, jak się udało Rybie namówić mnie na ten wyjazd. Nie pamiętam. Wolę nie pamiętać. Pewnie musiałem mieć chwilowe, a może mam stałe?, zaćmienie umysłu. Czy coś w tym rodzaju. Fakt, faktem nie lubię jeździć do Rybnika, nie lubię tego miasta. Ono nie istnieje! Zostawiłem je za sobą 15 lat temu i nie chcę do niego wracać, nie chcę wracać do nikogo z tego miasta. Nie chcę wracać w żaden sposób, a tu dałem się namówić. Namówić na udział i współudział. Namówić na wystąpienie w roli „pana poety”. Namówić na pokazanie swojej mordy w pierwszym rzędzie. Strasznie się bałem tam jechać. Bałem się. Najbardziej bałem się, że nagle z cienia wyjdą ludzie, o których już nie pamiętam, o których zapomniałem. Przerażała i paraliżowała mnie ta myśl: na sali mogą pojawić się duchy. Na szczęście było jak zawsze, czyli był jedynie Królik i Znajomi Królika, żadnych zaskoczeń, żadnych niespodzianek. Poważnie mi ulżyło, gdy już było po wszystkim, gdy już można było zacząć rozmawiać.

Gadanie (parafrazując zdeczko MogiłkiPiotra Sommera) to nie moja specjalność, nie jestem w tym dobry, tak naprawdę wolę słuchać, czyli pytać. Dlatego pytam, jak to jest, że czasem wystarczy jeden gest, jedno zdanie, czy nawet słowo i rozpada się wspaniała konstrukcja rozmowy? Wystarczy brak jednego strzelistego aktu szczerości i wszystkie cegły, cegiełki oraz pustaki, które tak sprawnie lepione były ze sobą, rozpadają się. Leżą pod stopami. Zbędna kupa gruzów. Nikomu już nie jest potrzebna. Czy tak? Tak, pewnie tak, skoro leżą i walają się wszędzie. Nie da się ich na powrót ze sobą poskładać. Zaprawa, która je ze sobą jednoczyła, zdążyła wyparować. To był moment.

W pociągu powrotnym chciałem spać. Taki miałem cny plan. Chciałem odespać nocną rozmowę. Z Gliwic do Poznania jest przeszło pięć godzin wolnego czasu, pięć godzin bezczynności, którą sobie rozplanowałem: trochę poczytam „Męża i żonę”(Nat., jeszcze raz dzięki za prezent, ale, wiesz, nie mogę, nie jestem w stanie czytać tej książki w ciągu, zwykle po przeczytaniu 20-30 stron muszę ją odłożyć, ponieważ zbyt silnie ona na mnie działa, na dokładkę nie jest to miła książka, chwilami bardzo mnie wkurza, gdyż introspekcja głównej bohaterki sięga za głęboko, ludzie tak nie spoglądają na/w siebie, nie dbają aż tak mocno o wszystkie wypowiadane słowa, czynione gesty i posunięcia, nie odczuwają tak silnie wszystkich emocji, nie analizują ich tak dogłębnie i to ze wszystkich stron, nie mają aż takiej świadomości, działają raczej instynktownie, intuicyjnie i nawet po fakcie nie potrafią powiedzieć, dlaczego tak a nie inaczej postąpili.), a trochę nowy numer „Tygodnika Powszechnego”, a potem będę spał aż do samego Poznania. Taki miałem cny plan na podróż powrotną. Chciałem spać, ale nie mogłem zasnąć, bo fryzjerki (ups, stylistki!) plotkowały/rozmawiały (???) całą drogę. Wracały z kursu cięcia, no i miały sobie tyle do powiedzenia. Nie nagadały się przez cały tydzień, jaki ze sobą spędziły w hotelu w Krakowie. Dodatkowo jedna z nich, ta młodsza, miała tak drażniący głos i śmiech, że myślałem: „Uduszę ją, tak uduszę. Za chwilę ją uduszę. Niech się zamknie, bo ją uduszę”. Nie udusiłem. Nie przesiadłem się do innego przedziału. Nie spałem. Nie czytałem. Przetrwałem, przetrwałem tylko dzięki muzyce prosto z ipoda w uszy.